wtorek, 8 października 2013

Iść czy nie iść – oto jest pytanie.



Bynajmniej tytułu posta nie ściągnąłem z Szekspira (że tak użyję spolszczonej wersji nazwiska) Williama (że tak użyję spolszczonej wersji imienia). Tytułowa kwestia stanowi kwintesencję demokratycznego państwa. A przynajmniej Polski.

Teoretycznie sprawa dotyczy Warszawy. W końcu dyskutujemy nad odwołaniem prezydenta miasta a nie premiera czy prezydenta kraju. Ustawowa grupa osób podjęła decyzję, że tak – trzeba zorganizować referendum, aby każdy mieszkaniec stolicy mógł wypowiedzieć się czy jest za tym, aby Hanna Gronkiewicz-Waltz odeszła, czy za tym, aby pozostała na stanowisku. Mieszkańcy zdecydują w najbliższą niedzielę. I co dalej?


A dalej już tylko polskiej polityki zabłocona piaskownica. Pójdziemy czy nie pójdziemy, odwołamy Gronkiewicz-Waltz czy nie odwołamy – nic się nie zmieni. To znaczy ubędzie 2,5 miliona złotych, ale i biletów do cyrku nikt za darmo nie rozdaje. Mniejsza już o kasę. Odwołana Hanka zostanie komisarzem, a kolejne wybory, upływające pod hasłem „wybierz Hankę albo Kaczyńskiego pod postacią profesora Glińskiego, Antoniego Macierewicza czy Mariusza Kamińskiego” zapewne obecna prezydent wygra. Jest sens brać udział w referendum?

"To referendum nie jest dla Warszawy, o nią najmniej w tym wszystkim chodzi. Ono jest po to, aby udowodnić PO, że na pewno straci władzę. Ja bym nie chciał się obudzić w poniedziałek w mieście, w którym równie dobrze może zacząć rządzić Antoni Macierewicz"
szef MSW Bartłomiej Sienkiewicz [2]
Otóż udział w referendum nie ma żadnego znaczenia. Nie żeby wpływ najbliższego głosowania na rzeczywistość był wyraźne niższy niż np. najbliższe wybory parlamentarne. Nie jest wyraźnie niższy, ale niż na tyle, że oscyluje w granicach zera. W wyborach parlamentarnych możemy przynajmniej zmienić proporcje tych samych partii w tym samym Parlamencie i ewentualnie zagłosować przeciw skrajnie absurdalnym koncepcjom. I po cichu liczyć na to, że tym razem będzie lepiej (czytaj: nieco normalniej). Referendum nie zmieni nic, więc możemy sobie na nie iść, możemy nie iść. A przy okazji możemy przyjrzeć się też traktowaniu nas przez polityków.

Z roku na rok, z wyborów na wybory, czuję się coraz bardziej jak przysłowiowe „mięso armatnie”. Nie bez powodu. O ile dawniejszymi czasy zdarzały się jeszcze przynajmniej ciut merytoryczne debaty, o tyle teraz politycy postanowili poprzestać na sugestii by na referendum iść lub by nie iść. I to nam ma wystarczyć.

"Oczywiście, że tego rodzaju loty, i ze względu na spokój mieszkańców, i ze względów bezpieczeństwa, nie mogą się odbywać. I to odwołamy. Jeżeli ja mówiłem o huku, o uniemożliwianiu normalnego życia, to ja mówiłem o czymś, co ma szerszy aspekt"
Jarosław Kaczyński o samolotach nad Ursynowem [3]
Debata nad odwołaniem Hanki (że się tak z prezydent sfraternizuję) jawi się jako klasyczne, gombrowiczowskie upupienie społeczeństwa. Czy Hanka, która zalała tunel wzdłuż Wisły, nie odbudowała Pałacu Saskiego, opóźniła powstanie metra i pozwoliła samolotom latać nad Ursynowem może rządzić miastem? Z drugiej strony – jeśli nie Hanka, to przyjdzie Macierewicz. Drżyjcie. Powody merytoryczne dla odwołania Gronkiewicz-Waltz się znajdą. Inna sprawa czy usprawiedliwiają referendum i czy kto inny na stanowisku prezydenta miasta by ich uniknął. Części tak, części nie. Ale żeby je poznać, trzeba się przekopać przez sterty danych, projekcji na przyszłość i analiz, co można było zrobić lepiej. 

"Pani prezydent nikogo nie słuchała, była pochłonięta własną wizją Warszawy. Pójdę, zagłosuję, żeby każda następna władza wiedziała, że ten kontrakt może być zerwany. Jestem w stanie zapłacić nawet cenę czteroletnich rządów PiS."
Krystian Legierski, radny warszawski [4]
Referendum pozostaje więc jedynie scenką, na której swoje monologi mogą wygłaszać partyjne szczyty. Ma to swoje plusy. Z każdym kolejnym dniem mój wewnętrzny opór przed upupieniem maleje. Coraz bardziej i bardziej, aż w końcu osiągnę poziom bohatera powieści „1984” George Orwell’a, Winstona Smith’a. Odniosę zwycięstwo nad samym sobą, i nawet jeśli nie pokocham Wielkiego Brata, to przynajmniej zacznę myśleć w kategoriach narzuconych przez Partię. Dowolną.

Na koniec przydługi cytat z Romana Giertycha [1] dotyczący referendum, który dowodzi dążenia polityków do upupienia społeczeństwa i jednocześnie obraża każdego z IQ ponad 70.

"To jest trochę sytuacja takiego pasażera, który przychodzi na przystanek i widzi autobus. Tam siedzi kierowca, trochę nieudolny, leniwy, czasem popluje przy wydawaniu pieniędzy, czasem nie wyda wszystkiego i człowiek ma już dosyć. Chce, żeby coś się zmieniło. Nagle widzi, że przyjeżdża drugi autobus, ten który ma być w zastępstwie i nagle się okazuje, że kierowca to znany wariat, nawet z literką W. Może ta literka W, która zdobi plakaty PiS ma takie podświadome przesłanie do obywateli. Jeśli człowiek ma wybór pomiędzy wariatem a leniuchem, zawsze wybierze nieudolnego, bo wariat może zabić, a nieudolny najwyżej nie dojedzie na czas".



 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz